
Wywiad z trenerem młodzieżowej Wiary Lecha Piotrem Borowskim
Zapraszamy na wywiad z trenerem młodzieżowych drużyn Wiary Lecha z Robakowa, Piotrem Borowski, który szkoli niebiesko-białą młodzież pod Poznaniem od blisko ośmiu lat.
Karol Jaroni: Jak powstawały Duszyczki Wiary Lecha oraz jak został pan w tym projekcie trenerem?
Piotr Borowski, trener młodzieżowych drużyn Wiary Lecha Robakowo: Zaczęło się od tego, że trzy razy w tygodniu prowadziłem z dosyć dużą grupą dzieci zajęcia piłkarskie w Borówcu, gdzie mieszkam. Wciąż jestem również opiekunem obiektu sportowego działającego przy Młodzieżowym Domu Kultury nr 1 w Poznaniu, gdzie prezes Wiary Lecha Paweł Piestrzyński organizuje amatorskie rozgrywki WL Liga. Kiedy Drużyna Wiary Lecha awansowała do A-klasy i zgodnie z wymogami licencyjnymi musiała utworzyć zespoły juniorskie, miałem już gotowy projekt. Co prawda, nie działaliśmy wcześniej w ramach zorganizowanego klubu, a występowaliśmy jedynie na turniejach pod egidą stowarzyszenia Przyjazny Borówiec, ale dzięki temu miałem drużynę gotową do startu w rozgrywkach. Paweł Piestrzyński zaproponował mi współpracę, bo od zawsze jestem kibolem Kolejorza. Bez zastanowienia zgodziłem się, więc przygoda Duszyczek mogła się rozpocząć.
Jest Pan doświadczonym trenerem i wychowawcą. Gdzie Pan zbierał trenerskie szlify?
Przede wszystkim bardzo długo pracowałem w Warcie Poznań. Potem dostałem propozycję prowadzenia zajęć w Borówcu, skąd wyklarował się pierwszy rocznik Duszyczek – 2004. Moim zdaniem był to najlepszy rocznik w naszej historii, który szybko nauczył się grać w regularnych rozgrywkach. Po dwóch latach gry zwyciężyliśmy ligę i awansowaliśmy do wojewódzkiej „ligi mistrzów”, gdzie mieliśmy okazję zmierzyć się z Lechem czy Wartą.
Z czasem jednak dzieci zaczęły odchodzić. Wiadomo, jak to jest z młodymi zawodnikami, jednego dnia chcą grać w piłkę, następnego wybierają tenis stołowy. Byliśmy zmuszeni przekształcić zespół w rocznik 2006, co było o tyle ułatwione, że spora część naszych zawodników była młodsza.
Aktualnie mamy zespoły 2006 oraz 2009 i jesteśmy także na etapie budowania trzeciego zespołu z roczników 2010-2012. Trwa nabór i do czerwca ten zespół będzie powstawał oraz trenował, a od września wystartuje w turniejach.
Jak Pan scharakteryzuje te dwa zespoły?
Aktualnie zespół 2006 to bardzo fajny rocznik, choć przez długi okres czasu nie mógł się ze sobą zgrać. W ubiegłym roku, gdyby nie pandemia, wygrałby ligę, ale w decydującym meczu w Owińskach połowa drużyny była na kwarantannie i zagraliśmy właściwie zespołem poskładanym z młodszych zawodników. Dobra postawa wynika to z wielu zmian, które zrobiliśmy. Między innymi zawodnika, który grał jako bramkarz, przestawiłem na pozycję numer 6, gdzie radzi sobie o wiele lepiej. Zdecydowanie widać, że chłopacy złapali odpowiedni rytm po ubiegłorocznym obozie w Gostyniu, gdzie ustaliliśmy pozycję na boisku każdego z zawodników zgodnie z ich predyspozycjami.
W tym sezonie grają ostatni rok w lidze trampkarzy, a więc od września wejdą w wiek juniorów młodszych i zobaczymy, jak potoczy się droga tej drużyny. Aktualnie znajduje się w przełomowym momencie, bo zawodnicy w większości kończą podstawówkę i od września pójdą do liceów rozsianych po całym Poznaniu. Na ten moment wszyscy deklarują, że chcą kontynuować grę, choć nie mamy pewności, czy zespół się utrzyma. Mam jednak nadzieję, że tak, bo pracuję z tą grupą od kilku lat, od jakiegoś czasu gra zaczęła się bardzo układać i byłoby mi po prostu bardzo żal.
Rocznik 2009 wygrał raz swoją ligę (III liga okręgowa – przyp. red.), a raz był wicemistrzem. Całą rundę byliśmy liderem tabeli, ale pandemia pokrzyżowała nam plany i ostatnie dwa mecze nam totalnie nie wyszły. Takie są niestety obecne realia, że ktoś z rodziny złapie covid i zaraz kilku zawodników ląduje na kwarantannie, a grać trzeba, bo brakuje terminów na przełożenie.
Oba nasze zespoły w ostatnich miesiącach prezentowały bardzo dobry poziom i nie raz były chwalone także przez trenerów naszych rywali, że gramy otwartą piłkę, nie cofamy się i nie ma bezsensownego wybijania piłki przed siebie.
Zgodzi się trener, że problem w piłce dziecięcej jest właśnie granie z ultradefensywnym nastawieniem określonym na wynik oraz wybijaniem piłki do najszybszego zawodnika?
Z pewnością tak. Graliśmy niedawno sparing z jednym z naszych lokalnych rywali i nie wierzyłem w to, jak nastawiony był zespół przeciwników. Ich trener cały czas pokrzykiwał do bramkarza, żeby wybijał długą piłkę do szybkiego napastnika. Przecież już nikt nie gra tak w piłkę! A już na pewno nikt nie powinien w ten sposób szkolić dzieci. Dla mnie jest to profanacja futbolu.
Presja wyniku zabija kreatywność i hamuje szkolenie?
Generalnie w całej Europie jest takie założenie, że wynik to całkowicie drugorzędna sprawa, tylko nie w Polsce. Dzieci mają się bawić piłką i trzeba szkolić ich umiejętności techniczne, to jest ta podstawa.
U nas jak tylko dzieci osiągną wiek choćby najmłodszej kategorii, od samego początku spotykają się z presją na wynik. Dziecko nie potrafi jeszcze kopnąć piłki, a już słyszy tylko, że musi wygrać mecz. Nie uczymy, jak otwierać akcje, jak rozgrywać od bramkarza, przez stoperów, aż do finalizacji. Niestety dla większości wciąż najważniejszy jest wynik. Kopnij daleko, może ktoś doleci, uderzy, wpadnie, może będzie bramka – tak się trenuje dzieci od lat.
Coraz częściej mówi się o likwidacji lig juniorskich, w zamian za organizacje turniejów towarzyskich bez końcowych klasyfikacji, gdzie najważniejsze jest szkolenie i zabawa, a nie presja na wynik i mam nadzieję, że wkrótce zostanie to wprowadzone. Na razie jednak wciąż spotykamy się na meczach między innymi z rodzicami wywierającymi ogromną i paraliżującą presję na swoich dzieciach. Zawsze będę zwolennikiem rywalizacji, ale aż taka presja wyniku w grupach do kategorii juniora to głupota. Powinniśmy przede wszystkim szkolić, a mecze traktować jako dodatek po tygodniu szkolenia, którego rezultat jest kompletnie bez znaczenia.
Dla przykładu, pojechałem kiedyś z Wartą, w której grał zresztą mój syn, na turniej do pewnej francuskiej akademii. Dla każdego zespołu, z którym się tam zmierzyłem, najważniejsza była odważna gra. Każdy grał nie ultradefensywny, a ofensywny futbol. Oczywiście, zdarzały się błędy w rozegraniu, straty, ale po to jest ten wiek, by te błędy popełniać.
Inna sprawa, że pierwszy raz się tam spotkałem z czymś takim, że w centrum treningowym klubu znajduje się kilkanaście boisk treningowych. A to było ponad 20 lat temu! U nas kluby pierwszoligowe nawet trzech boisk nie mają, a infrastruktura wygląda często, jakby przez ostatnie 20 lat nic się nie zmieniało.
Zbudowaliśmy bardzo dużo ładnych stadionów, ale jedynie kilka klubów w Polsce może się pochwalić odpowiednimi bazami treningowymi. Lech ma Wronki, Pogoń buduje fantastyczne obiekty, Legia, Jagiellonia, Cracovia… i to chyba wszystko.
Z jakim wyzwaniem mierzą się wspólnie – trener, dziecko i rodzic podczas uprawiania sportu przez dziecko?
Kiedyś miałem na prawym skrzydle bardzo uzdolnionego zawodnika. Naprawdę się wyróżniał, zdobywał mnóstwo bramek. Nagle z dnia na dzień przyszedł do mnie i stwierdził, że już go to nie cieszy i woli grać w szkole w tenis stołowy. I poszedł. Z niewolnika nie ma pracownika, jak to się mówi. Jeżeli ktoś nie chce grać w piłkę, to nie będzie mu to sprawiać przyjemności. Był przykładem chłopaka z ogromnym potencjałem, odbył nawet testy w akademii Miedzi Legnica. Oczywiście zdał je pozytywnie, lecz wystraszył się odległości, samotności i wyjazdu z domu w młodym wieku. Kilka miesięcy później nie było ani akademii, ani Wiary Lecha i grał w szkolnym klubie tenisa stołowego.
To jest taki etap, że trzeba zdecydować na poważnie. Ważną rolę w takich momentach odgrywają rodzice. Jeżeli nie są oni zaangażowani w sport, nie popchną tego dziecka, nie zaangażują się, nie zawiozą na trening, nie pokażą zainteresowania, to w większości przypadków za wiele z tego nie będzie. Dziecko zawsze będzie wtedy miało ten drugi wybór. Zamiast na trening pojedzie z mamą do marketu, albo spotka się ze znajomymi. Dziecko musi chcieć, ale rodzic również musi go bardzo wspierać.
Wie Pan, co mówi, bo życie Pana syna poświęcone jest piłce nożnej od A do Z. Najpierw jako młody zawodnik, potem jako senior, a na koniec nawet jako trener 1-ligowego zespołu.
Zgadza się, mój syn przeszedł wszystkie kategorie od młodzika, przez juniora do seniora, w co sam byłem bardzo zaangażowany. Doskonale wiem, ile to pochłania czasu i ile potrzebuje wyrzeczeń, ile jest wyjazdów i tak dalej. W okresie jego dzieciństwa mieszkaliśmy na Wildzie, więc zawsze bliżej było mu do Warty. Poszedł się do niej zapisał nawet nikomu nic nie mówiąc.
Od samego początku był nastawiony na sport. Już w podstawówce wiedział, że pójdzie na AWF i będzie pracował przy piłce, a jak skończy grać, będzie trenerem. Wiedział, czego chce i do teraz to kontynuuje. W tej chwili koordynuje pracę trenerów bramkarzy w akademii Pogoni Szczecin, jest członkiem sztabu szkoleniowego rezerw Pogoni oraz reprezentacji Polski U20, a ostatnio był również na zgrupowaniu reprezentacji Polski kobiet, gdzie współpracował z jedną z najlepszych bramkarek na świecie – Katarzyną Kiedrzynek.
W zespole juniora młodszego Lecha Poznań dosyć ważną rolę odgrywa Sebastian Goc, którego bardzo dobrze Pan zna. To najlepszy zawodnik, z jakim Pan współpracował?
Sebastian jest na pewno zawodnikiem, który wybił się najwyżej z Duszyczek. Miałem go pod sobą od samego początku i doszedł do takiego etapu, że musiałem go wypchnąć, by mógł się dalej rozwijać. Trafił do Warty, ponieważ w naszym zespole przerastał wszystkich swoimi umiejętnościami, a jego rodzina przeprowadziła się do Poznania, skąd trudniej było mu dojeżdżać.
W Warcie również był wyróżniającym się zawodnikiem, co poskutkowało tym, że po kilku latach zabiegania o niego przez Lecha, trafił do Wronek. Czasem przychodzi do nas na treningi, bo jego dziadkowie mieszkają w Robakowie obok naszego boiska. Zdarza się nawet, że z nami trenuje.
Czym się wyróżniał?
Właściwie to wszystkim. Szybkością, dynamiką, uderzeniem, wytrzymałością. Mógł biegać od pola karnego do pola karnego przez cały mecz i nie był zmęczony. Niesamowita wydolność. Mógł mieć na to wpływ fakt, że pochodził ze sportowej rodziny. Jego mama była średniodystansowcem, olimpijczykiem na 800 metrów w biegu. Później w Warcie prowadziła nawet treningi z przygotowania motorycznego. Ojciec był z kolei narciarzem alpejskim, więc Szymon wychowywał się w bardzo sportowym domu.
Drugim tak utalentowanym zawodnikiem był Miłosz Szczupakowski, który również trafił do Warty. Wychodzę z założenia, że jak jest jakiś rokujący zawodnik, to wolę dać dziecko gdzieś dalej, by mogło się rozwijać. Nasz poziom jest przecież ograniczony i pewnego progu nie przekroczymy. Z tego co wiem, o Miłosza zabiegała Legia Warszawa, ale trafiła mu się kontuzja kolana i temat upadł. Teraz wrócił po kontuzji do gry w zespole juniora młodszego Warty i zobaczymy, jak dalej potoczy się jego przygoda.
Kolejnym był Wiktor Palka, który grał u nas 7 lat, następnie odszedł do Lech Poznań Football Academy i szybko trafił do Warty Poznań. Regularnie gra w kadrach Wielkopolski, a niedługo prawdopodobnie odbędzie testy w Pogoni Szczecin.
Sporą część życia spędził Pan w Warcie u boku trenera Żurawskiego, choć otwarcie przyznaje, że jest zagorzałym kibolem Kolejorza.
Podczas mojej pracy zawsze miałem bardzo dobry kontakt z trenerem Andrzejem Żurawskim, z którym spędziłem długi okres. Trenerzy przychodzą i odchodzą, ale trener Żurawski był zawsze. Prawdziwa ikona Zielonych. Dzisiaj jest już nieco starszy, choć wciąż prowadzi zajęcia z juniorami wracającymi po kontuzji.
Warta to zawsze był drugi klub, bardzo się cieszę, że w Poznaniu nie ma takich animozji. Być może jest to również spowodowane tym, że kibice Warty są statystycznie o wiele starsi od kibiców Lecha i jest ich znacznie mniej. Cieszę się, że mamy dwa kluby w Ekstraklasie, choć boli mnie, że nie ma pomiędzy nimi współpracy sportowej. Lech wypożycza swoich zawodników do klubów z drugiego końca Polski, do Puszczy Niepołomice, do Stomilu Olsztyn, do Jastrzębia, zamiast porozumieć się z Wartą i dać mu się ograć w Ekstraklasie. Skoro Pogoń mogła wypożyczyć do Warty Macieja Żurawskiego, to dlaczego Lech nie może na przykład Tymoteusza Klupsia?
Skoro już wspominamy postaci zasłużone dla poznańskiej piłki, nie sposób jest nie wspomnieć o Pana współpracy z Jarosławem Araszkiewiczem. Kiedy poznał Pan trenera Araszkiewicza?
Jarka Araszkiewicza znam od bardzo dawna, odkąd byłem zawodnikiem rezerw Lecha i do zespołu dołączył właśnie Araś. Ściągnął go trener Łazarek, który wyszukiwał wyróżniających się chłopaków z regionu. Ja swoją przygodę z graniem w piłkę musiałem niestety skończyć z uwagi na problemy zdrowotne, które w tamtych czasach mnie dyskwalifikowały, mimo że aktualnie są zawodnicy grający z tą przypadłością.
Cały czas mieliśmy jakiś kontakt, ale ostatnio jest on jeszcze częstszy. Od 10 lat jeździ ze mną na obozy do Gostynia, a wcześniej do Błażejewka, czy Jarocina, a od kilku tygodni razem trenujemy Duszyczki. To ogromna sprawa dla mnie oraz dla dzieciaków współpracować z taką postacią. Jeden trening z zespołem starszym prowadzi trener Araszkiewicz, a ja z zespołem młodszym, a na następnym się zamieniamy. Wierzę, że urozmaici to także szkolenie naszych zawodników, bo każdy trener ma inny warsztat i chcemy z tego korzystać. Nie ma co ukrywać, pracuję z tą grupą dzieci już prawie 10 lat i musimy uciekać od monotonii.
Czy zawodnicy zdają sobie sprawę z tego, jak utytułowanym Lechitą jest trener Araszkiewicz?
Teraz już tak. Kiedyś po treningu na obozie zorganizowałem zawodnikom quiz z wiedzy o Lechu. Między innymi zadałem im pytanie, który zawodnik jest najbardziej utytułowanym w historii Kolejorza. Akurat wtedy nie wiedział nikt.
„Stoi przed wami. Trener Araszkiewcz zdobył 5 Mistrzostw Polski, 2 Puchary Polski i 12 razy zagrał w Reprezentacji Polski” – odpowiedziałem. W życiu nie widziałem ich pod takim wrażeniem.
Ciekawym aspektem Pana pracy w Duszyczkach jest zbudowanie zespołu w ten sposób, że doskonale odnajdują się w nim także dziewczyny.
Marianna Jeske-Choińska była powoływana do kadry Wielkopolski dziewczyn, a zimą pojechałaby na obóz. Niestety w jednym z ostatnich meczów rundy jesiennej zerwała wiązadła w kolanie, przeszła już zabieg rekonstrukcji i jest w trakcie rehabilitacji. Podejrzewam, że do września będzie wracała do pełnej sprawności. Wszystko zależy od charakteru, bo wypadając z taką kontuzją w wieku 14 lat potrzeba ogromnego zaangażowania i chęci. Pierwszy raz spotkałem się z tak ciężką kontuzją w tak młodym wieku.
„Maryśka” to wulkan energii, który potrafi zawładnąć całym boiskiem i chłopakami w zespole. Nikt jej na boisku nie podskoczy. Jest prawdziwym kapitanem i radzi sobie bardzo dobrze. Nawet w reprezentacji Wielkopolski, gdzie spotkała się ze starszymi o dwa lata zawodniczkami i wróciła poobijana, nastrzelała kilka bramek. Niczym się nie zraża. Jeśli jest potrzebna w starszym zespole, nie ma żadnego problemu – w sobotę grała ze starszymi, w niedzielę z młodszej grupie i w obu meczach była maksymalnie zaangażowana. Wyjątkowy charakter.
Mamy jeszcze dwie inne dziewczynki. Wiktoria Błotna gra z chłopakami w roczniku 2009, choć jest dwa lata młodsza. Gra jak równy z równym i nie odstawia nogi. Z pewnością będzie wiodącą postacią w powstającej drużynie, bo póki co delikatnie odstaje pod kątem fizycznym, co jest całkowicie zrozumiałe. Grając ze starszymi pokazuje, że ma pojęcie i przede wszystkim chce. Nie opuściła żadnego treningu od roku, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek była nieobecna. W meczach również pokazuje charakter, bo choć nie zawsze będzie mogła pograć w szerszym wymiarze, nigdy nie słyszałem jakichkolwiek pretensji.
Czym się różni szkolenie dziewczyn w zespole z chłopakami?
Niczym. Wszystko zależy od charakteru zawodnika, a w tym przypadku dziewczyny. Te, z którymi się spotkałem, zawsze grały z takim samym zaangażowaniem, jak chłopacy.
Czy widzi trener wśród swoich zawodników takich, którzy w przyszłości zagrają w seniorskim zespole Wiary Lecha, grającej aktualnie na poziomie V ligi?
Na pewno miałbym kilku i planujemy powoli wdrażać ich w seniorską piłkę. Nie ma co ukrywać, to kompletnie inna gra. Seniorzy to są przecież w większości dobrze zbudowani faceci o innej sile. Na pewno damy kilku zawodnikom szanse pokazać swoje umiejętności na treningach Drużyny Wiary Lecha. Wiem, że są tak przygotowani, że przynajmniej technicznie nie będą odstawać.
Od kilku lat Duszyczki mają swoje miejsce – boisko w Robakowie. Komu to zawdzięczają i co udało się już tam zrobić?
Ogromna w tym rola kierownika drużyny, który jest bardzo zaangażowany w nasze losy. Nigdy nie miałem aż tak zaangażowanego kierownika, jak Piotr. Co ciekawe, zanim został kierownikiem, nawet się nie pojawił na pierwszym treningu swojego syna. W ogóle nie interesował się piłką! Teraz bez tego nie może żyć, czasem pomagał mi nawet prowadzić treningi dla maluchów. Dzięki niemu mamy również dwóch strategicznych sponsorów – Prat i Taskoprojekt, którzy regularnie przedłużają z nami umowy.
Zresztą Wojciech z firmy Prat to człowiek, który bardzo nas wspiera, ma podejście do sportu i doskonale rozumie, że dzieci potrzebują aktywności fizycznej. Życzyłbym nam wszystkim więcej tak zaangażowanych ludzi.
Duże wsparcie otrzymujemy również od Gminy Kórnik. Powiem nieskromnie, że spora część infrastruktury jest dzięki mnie. Znam Wojciecha Kiełbasiewicza – szefa Kórnickiego Centrum Rekreacji i Sportu Oaza, który zarządza wszystkimi boiskami w gminie. Udało nam się znaleźć trawiaste boisko w Robakowie, chociaż oprócz płyty boiska nie było tam nic. Musieliśmy jedynie przesunąć bramkę o jeden metr, by boisko zostało zweryfikowane przez Wielkopolski Związek Piłki Nożnej i dzięki wsparciu rodziców udało nam się błyskawicznie załatwić sprawę.
Dzięki kierownikowi Piotrowi mamy również oświetlenie boiska, które zapewniło nam spokój w kwestii treningów podczas zimy. Inne kluby musiały iść na halę, a my mogliśmy trenować na dworze, z czego się bardzo cieszę, bo nie jestem jej zwolennikiem. Załatwiłem też boksy na ławki rezerwowych, które trafiły do Robakowa po remoncie stadionu Kotwicy w Kórniku. Warunkiem było jedynie zorganizowanie transportu i ich odpowiedni montaż, co również wymagało pomocy rodziców. Praktycznie z niczego zorganizowaliśmy fajny obiekt dzięki pomocy postronnych osób.
Społeczności Robakowa również zależy przecież na tym, żeby coś się na tym obiekcie działo. Nie było tam nigdy żadnej drużyny, aż wreszcie pojawiliśmy się my z dwoma zespołami, grającymi co weekend. Dostaliśmy szatnię, do której dostęp mamy tylko my. Mamy również swoje gabloty. Co chwile coś dokładamy.
W grudniu po raz szósty odbył się turniej Duszyczki Cup, tym razem po raz pierwszy na sztucznej nawierzchni w centrum Plek. Jak ocenia trener sam turniej oraz zmianę jego charakteru?
Moim zdaniem jest to zmiana na duży plus. Niestety w tym roku byliśmy zmuszeni grać w osłabieniu z uwagi na problemy covidowe, ale nie zaprezentowaliśmy się dramatycznie. Organizacja turnieju oraz rywalizacja sportowa zawsze były bardzo zaawansowane, ale rozgrywanie go na trzech boiskach ze sztuczną nawierzchnią pod balonem przeniosło nas na znacznie wyższy poziom.
Skąd wzięła się u Pana pasja do piłki i miłość do Lecha?
Od dzieciaka zaczynałem grać w piłkę w Lechu jeszcze na Dębcu na boisku przy ulicy, na którym był sam piach. Nawet jednej kępki trawy tam nie było. To było boisko dla grup młodzieżowych, a obok na stadionie grał 3-ligowy wówczas Lech.
Na pierwszy mecz zabrał mnie dziadek, gdy miałem pięć lat. Pracował na kolei, więc wiadomą sprawą było, że chodzi się na Kolejorza. W niedzielę był mecz, więc dziadek szedł ze swoimi kumplami i zawsze zabierał mnie ze sobą. Tak to się zaczęło i zostało mi do dziś. Mój syn Maciej przejął ode mnie tę pasję.
Gdy zaczęły się moje problemy zdrowotne, które nie pozwalały mi na profesjonalną grę w piłkę w Lechu, wybrałem rekreacyjną grę w Admirze-Teletrze Poznań, gdzie pograłem rok i właściwie w wieku 19 lat skończyłem grę w piłkę nożną.
Futbol to Pana największa pasja?
Rozmawiamy w pierwszym tygodniu, w którym z uwagi na ograniczenia nie możemy trenować i aż mnie nosi. Żyję cyklem od treningu do treningu po mecz. Wczoraj aż pojechałem z kierownikiem na boisko – tak człowieka ciągnie.
Od wielu lat tworzę ten projekt wraz z Pawłem Piestrzyńskim. Kibicuję Lechowi, kiedyś byłem kilka razy na wyjazdach, teraz jestem na każdym meczu na Bułgarskiej, jak tylko można.
Futbol jest w moim życiu największą pasją, właściwie od kiedy tylko pamiętam.
Moja żona na pewno powiedziałaby, że piłka zabrała najpierw mi, a potem naszemu synowi, mnóstwo czasu, ale jakby człowiek tego nie lubił, to by tego nie robił.